Powoli kończy się cykl Alfabetu namingowca. To przedostatni wpis, poruszający techniczne kwestie związane z procesem tworzenia nazwy. Zapraszam do poznania niuansów pracy nie tylko namingowca.
Lingwistyczna analiza nazwy już na wstępie wzbudza zaciekawienie. Czy warto ją przeprowadzić? Jasne, że warto. Najbardziej przydatna jest na etapie wyboru, decydowania się pomiędzy kilkoma propozycjami. Na finalny wybór często ma wpływ właśnie raport z morfologii nazwy. Analiza lingwistyczna dostarczy informacji o elementach składowych nazwy, relacjach między nimi, także występującej stylistyce i gramatyce.
Szczególnie przydaje się poznanie konotacji w perspektywie rynków anglojęzycznych. Pewne słowa, cząstki słowne wyglądające dla nas Polaków na neutralne mogą przywoływać u zachodniego odbiorcy dziwne, a nawet negatywne skojarzenia.
Klasycznym przykładem jest Mitsubishi Pajero (po hiszpańsku znaczy tyle co ‘onanista’), Chevrolet Nova (hiszpańskie ‘no va’ – nie iść) lub Rolls Royce Silver Mist (‘mist’ w j. niemieckim oznacza łajno, gnój, nawóz). Inny ciekawy przykład: Lumia, wygaszana marka smartphonów od Nokia/Microsoft. W slangu katalońskim ‘lumia’ oznacza prostytutkę. Tę wiedzę posiadało kierownictwo Nokii wprowadzając Lumię, zakładając małą liczebność nacji Katalończyków w stosunku do globalnego rynku a także slangowy charakter słowa.
Dlatego warto posiadać wiedzę o tym jaka jest struktura nazwy (zawartych w niej słów, cząstek słownych), poznać potencjalne skojarzenia związane z nazwą, którą będzie firmowało się własne działania przez lata, dekady….
Funkcjonuje taki schemat działania w procesie budowania silnej, znanej marki. Wprowadzasz unikalny, pionierski produkt (usługę), a nawet tworzysz nową kategorię rynkową (im się udało: Paczkomaty, Red Bull, Ptasie Mleczko, Melex, Pampers), lub stajesz się liderem rynkowym (wyszukiwarka Google, Facebook, Karcher). Cieszysz się, gdyż czerpiesz profity z bycia liderem, z działania na wyższej niż średnia rynkowa marży. Marka zdobywa coraz większe udziały, często staje się synonimem kategorii (Toi Toi, Kredyty Chwilówki) i nagle zonk. Konkurent, którego Twój sukces najwidoczniej kole w oczy (lub po prostu nie lubi Cię) wnosi do Urzędu Patentowego wniosek o unieważnienie prawa ochronnego na Twoją markę. Wygra? To się okaże.
Uwierz, że ma duże szanse w swoim dążeniu. Korzysta on z prawa do degeneracji znaku towarowego, tj. o unieważnienie prawa ochronnego na ten znak (nazwę), argumentując, że stała się synonimem danej kategorii rynkowej. To przykład batalii między Pocztą Polską a Integerem (właścicielem znaku Paczkomat) o uznanie znaku towarowego Paczkomat za opisujący kategorię mobilnych skrzynek pocztowych, a tym samym za unieważnienie go.
Cóż, posiadanie marki (nazwy) generycznej na pewno jest splendorem dla jej właściciela. Stać się synonimem kategorii jak przysłowiowe Adidasy, Spotify, Google, Uber, MultiSport lub Traficar to wyjątkowa wartość wizerunkowa i finansowa dla firmy. Pozwala czerpać premię z bycia liderem rynkowym, nadawać ton, obserwować jak konkurencja naśladuje udając, że tego nie robi. Lecz kryje się tu pewien haczyk, obawa o skategoryzowanie wszystkich produktów, tych dobrych i tych złych, właśnie nazwą kategorii, tą Twoją nazwą. I w tym przypadku nie masz na to wpływu. Jeśli konsumentom spodoba się nazywanie trampek adidasami, nazywanie samochodów terenowych jeepami, kibelków na koncertach tojtojami to będą to robili. Początkowo właściciel cieszy się z takiego sukcesu. Radość będzie trwała długo jeśli wszyscy gracze rynkowi będą dbali o poziom i jakość kategorii rynkowej. Gorzej jeśli znajdzie się chciwiec idący na łatwiznę. Wtedy właśnie ta nazwa stanie się negatywnym synonimem: śmierdzące tojtoje, chińskie adidasy, psujące się dżipy. I wtedy mocno zaboli.
Dlatego należy ciągle uważać, aby z liderowaniem nie przedobrzyć. Jak tego dokonać? Pozwolić konkurentom rozwijać się… w kontrolowany sposób.
Polecam ten wpis „Degeneracja znaku towarowego. Jak zbytnia popularność zabija markę.”
Rzecznik patentowy Twoim przyjacielem na zawsze. To nie żart, to prawda. I nie obawiaj się. Rzecznicy patentowi to naprawdę przesympatyczni ludzie. Wykształceni, elokwentni. Część z nich to inżynierowie albo prawnicy albo humaniści. A na dodatek posiadają przebogatą wiedzę rynkową za sprawą zgłaszanych patentów na wzory użytkowe, znaki towarowe, wzory przemysłowe, wynalazki, a nie tylko układy scalone.
Podczas tworzenia nazwy ich pomoc jest nie do ocenienia. Wspomagają ten proces. Służą radą czy zarejestrować nazwę czy logo, czyli czy wnosić o objęcie ochroną patentową słowny znak czy bezpieczniej będzie starać się o ochronę logo.
Podpowiedzą, w których klasach towarowych (klasa nicejska) zarejestrować znak towarowy. I co ważne ocenią szanse uzyskania ochrony prawnej przeglądając w bazach patentowych zgłoszenia podobnych nazw, znaków towarowych.
Nie potraktuj jak wyrok informacji od rzecznika patentowego, że taka sama nazwa posiada prawo ochronne w tej samej klasie nicejskiej, lecz na obszarze Meksyku. Raczej zbagatelizujecie tego “konkurenta”. Gorzej gdy prawo ochronne dotyczy bliskiego kraju np. Niemiec, Francji, Czech. Tu właśnie przydaje się pomoc rzecznika patentowego, jaką strategię ustalić, na który wariant działania zdecydować się: czy rejestrować nazwę czy logo, czy zmienić nazwę, bo w danej chwili naruszasz prawo ochronne kogoś (np. z Czech), kto ubiegł Cię z taką samą nazwą jak Twoja.
Dlatego w procesie namingu konieczne jest sprawdzanie propozycji nazewniczych w bazach Urzędu Patentowego. Najlepiej zabrać się za największą bazę WIPO Światowej Organizacji Własności Intelektualnej (w Genewie) zawierającej bazy prawie z całego świata, pod tym linkiem.
Wpisz w googlach hasło zasady udanej nazwy. Wyświetlą się linki do wpisów blogowych, wpisów w magazynach o tym jak stworzyć nazwę. Trafisz na powtarzający się schemat mniej więcej w takiej tonacji: nazwa powinna być unikalna, prosta, ponadczasowa, zdolna do rejestracji, ble, ble, ble. Nie neguję tych zasad. Są istotne z punktu dalszego zarządzania marką. Wypada jednak dodać więcej uroku marce myśląc o tym, że i słowem można zawalczyć o zainteresowanie odbiorcy.
Przykuć jego uwagę fonetyką, obrazem, to po pierwsze. Zachęcić do zastanowienia się, rozwikłania tajemnicy jaka kryje się za nazwą, to po drugie. Albo wywołać uśmiech na twarzy lub wzruszenie. Posiłkuję się tu 9-cioma zasadami chwytliwej, kozackiej nazwy, takiej która dostarczy marce impuls do skoku wzwyż.
Bo jak zauważysz, w tym twórczym procesie więcej jest pracy związanej z nie-twórczą sferą. Trochę nudną, lecz szalenie ważną, aby wydobyć na światło dziennie, unikalny i bezkolizyjny „twór” słowny zwany nazwą.